Ludzie słysząc o edukacji domowej mówią zaraz o gettach, kloszach, izolacji, braku socjalizacji, itd., a także tłumaczą, że wszyscy rodzice nie są w stanie uczyć własnych dzieci. Do tego często nie są w stanie sobie wyobrazić, jak domowe edukowanie ma w ogóle wyglądać. Ten tekst jest dla nich i dla innych niedowiarków.

Wszystkie powyższe skojarzenia z edukacją domową są zrozumiałe, jednak pokazują niezrozumienie jej istoty. Po pierwsze, edukacja domowa nie oznacza wcale, że nauka ma miejsce wyłącznie w domu, w jego czterech ścianach. Determinant „domowa” nie odnosi się tyle do miejsca, co do osób – domu w znaczeniu rodziców czy całej rodziny. Do tego, wcale nie ma na celu izolacji wobec świata. Promotorom edukacji domowej nie chodzi również o masowe zastąpienie nauki szkolnej nauką w domu. Mają przecież świadomość, że nigdy nie stanie się tak, aby wszyscy rodzice zechcieli przyjąć na siebie taki trud i taką odpowiedzialność. Części rodziców (większości?) odpowiada przecież posyłanie dziecka do przedszkola, szkoły (państwowej czy prywatnej) lub po prostu nie mają innego wyboru. Promotorom nauki w domu chodzi jedynie o to, żeby rodzice chcący nauczać mieli prawo do swobodnego wyboru kształtu edukacji dla własnych dzieci.

Domowa sztuka uczenia
Część z "lekcji” w edukacji domowej przeprowadzana jest rzeczywiście w domu, ale nie oznaczają one długiego ślęczenia przy biurku, bez względu na wiek dzieci. W trakcie pierwszych lat życia dziecka rodzice mogą nauczyć dzieci nie tylko miłości do książek, ale czytania, liczenia i wielu innych umiejętności. Edukacja domowa pomaga również w odkryciu dziecięcych talentów, które w przyszłości pomogą dobrze wybrać przyszłe zajęcia zawodowe i w dorosłym życiu zarobić na chleb. Polscy rodzice mają sześć lat, aby korzystać z edukacji domowej bez zezwolenia. Nawet pracujący rodzice mogą nauczyć dzieci mnóstwa rzeczy pod warunkiem, że będą tego chcieli i będą potrafili przeorganizować własne nawyki. Najważniejsze żeby chcieć i uwierzyć we własne możliwości. Sztuką jest nabranie takiego nawyku, jak i niemęczenie dziecka ciągłym edukowaniem (możliwości mózgu małego dziecka zadziwią jednak jego rodziców). Edukację domową można uprawiać na tysiące sposobów, byle się było inteligentnym, wrażliwym i elastycznym.

Rodzice, którzy edukują domowo swoje dzieci znają je bardzo dobrze. Znają także ich najnowsze zainteresowania i pomagają je rozwijać. Jeśli mały chłopczyk interesuje się smokami, można ten fakt wykorzystać, aby opowiedzieć mu nie tylko o smoku wawelskim, ale o św. Jerzym, chińskiej kulturze, pokazać Chiny na globusie lub na mapie. Można również mówić o krajach, które na flagach mają smoka (Butan). Nawet pozornie nieprzydatne lud drugorzędne zainteresowania mogą posłużyć do przekazania bardziej przydatnej wiedzy. Przy byle okazji można zapraszać dziecko do otwierania encyklopedii, przeglądania różnorodnych albumów. Osoby posiadające Internet mogą sobie pomoc w wyszukiwaniu ciekawych zdjęć np. wyszukiwarką Google (Image).

Rutynowe czynności
Nawet takie zwykłe czynności jak jedzenie obiadu może być okazją do nauki. Dzielenie pizzy czy krojenie ciasta może pomóc w poznaniu ułamków i w liczeniu. Za to korzystanie z przypraw może być pretekstem do tego, aby opowiedzieć skąd one pochodzą (znowu tutaj może okazać się przydatna mapa). Gotowanie to także świetna okazja, aby nauczyć podstawy procesów chemicznych (parowanie, rozpuszczanie czy dyfuzja). Także taka zwyczajna czynność, jaką jest kąpiel jest świetnym edukacyjnym doświadczeniem. Podczas kąpieli można nauczyć prawa Archimedesa, które przedmioty toną, a które pływają i dlaczego, a jakie się w niej rozpuszczają. Używanie środków lokomocji pomaga także we wczesnym zaznajomieniu się z liczbami i liczeniem. Obliczanie, o której godzinie dotrzemy na miejsce samochodem, ile zużywamy benzyny, etc. Liczby otaczają nas dookoła, a tak wielu rodziców czeka, aby dziecko o nich usłyszało w szkole. Jak często patrzymy codziennie z dzieckiem na zwykły kalendarz czy zegar? Podczas robienia zakupów, dziecko może łatwiej poznać wartość pieniądza, jeśli uświadomimy mu, że paczka jego pieluszek (czy pampersów) kosztuje tyle a tyle, a za to może kupić daną zabawkę. Mechanizm ten może mu nawet pomóc w szybszym nauczeniu korzystania z toalety. W sklepach jest taka mnogość produktów, że zawsze można znaleźć towary typowe dla różnych krajów i o tym opowiadać. Ceny zresztą to liczby, które często pozostają tajemnicą dla maluchów. Podczas zwykłego spaceru można opowiadać dziecku o wszystkim, co nas otacza. Pokazywanie znaków drogowych może pomóc w nauce czytania i w poznaniu liczb. Zasad ruchu mogą nauczyć rodzice i nie jest do tego potrzebny finansowany „rządowo” program Barbary Labudy.

Muzea, zoo, sklepy zoologiczne
Rodzice edukujący domowo odwiedzają także często wszystkie muzea we własnym mieście, chodzą do ogrodów botanicznych, sklepów zoologicznych itd. W wielu takich miejscach pracownicy tylko czekają, żeby zamiast szkolnych i bardzo często znudzonych wycieczek pojawili się tam rodzice z własnymi pociechami – osoby zainteresowane i zadające pytania. Oczywiście, że dzieci z dużych miast mają większy wybór, co nie znaczy, że w małych miastach czy wioskach nie ma niczego ciekawego. Zdarza się, że oni lepiej znają swoje miasta niż ciągle zabiegani mieszkańcy metropolii.

Biblioteka, księgarnia czy lokalna parafia
Całe miasto może przecież stać się szkołą dla dziecka. Rodzice edukujący domowo często (np. co najmniej raz w tygodniu) odwiedzają bibliotekę (w zależności od jej wyposażenia pożyczają tam książki, kasety video czy CD). I wcale nie dlatego, że nie mają książek w domu. Tam mogą spotykać się z innymi podobnymi rodzinami, korzystać z komputerów (jeśli nie mają ich w domu). Podobnie też nikt nie zabrania zainspirować dyrekcję polskiej biblioteki publicznej (czy domu kultury), aby taką czytelnię w swojej placówce zorganizowała. Co tam czytelnię – po prostu rodzice mogliby tam organizować ciekawe zajęcia edukacyjne i w ten sposób tworzyć własne (nieformalne) przedszkola.

Nawet księgarnia może stać się miejscem podobnym do biblioteki. W dużych księgarniach (typu Empik) rodzice mogą przecież czytać książki dzieciom. Nic też nie przeszkadza prywatnym właścicielom organizować kącików czytelniczych w swoich księgarniach, jeśli tylko miejsce na to pozwala. W amerykańskich księgarniach i bibliotekach odbywają się np. 30 minutowe spotkania dla dzieci (a nawet dla noworodków „baby story time”), podczas których pracownik danej placówki czyta na głos wybrane trzy książeczki, potem dzieci rysują czy wyklejają ich bohaterów. W książeczki dla dzieci mogą być wyposażone także kawiarnie czy restauracje rodzinne, w których rodzice oczekujący na zamówione jedzenie mogą zabawiać dzieci czytając im książeczki. Do tego, aby zachęcić ludzi do czytania swoim dzieciom nie są wcale potrzebne ogólnopolskie drogie akcje „Cała Polska czyta dzieciom”, ale kilka inicjatyw prywatnych ludzi. Nic też nie przeszkadza, aby parafie rozszerzały swoje oferty edukacyjne – wiele z nich już organizuje wycieczki dla młodzieży czy kursy językowe. Wszystko w rękach rodziców, którzy mogą takie przedsięwzięcia zainspirować.

Towarzystwo rówieśników tak, ale nie przez osiem godzin dziennie
Organizowanie grup samopomocy ma w edukacji domowej duże znaczenie. Pomaga zminimalizować odczucie odrzucenia przez otoczenie (to nie edukujące domowo rodziny się izolują, to społeczeństwo je izoluje), służy radą i pomocą (edukacyjną także) i pomaga dzieciom nawiązywać przyjaźnie. Bo dzieciom oczywiście potrzebne jest towarzystwo rówieśników, ale wątpliwe jest (niektórzy uważają, że nawet szkodliwe), że muszą spędzać osiem godzin dziennie przez pięć dni w tygodniu wśród osób tego samego wieku. Dzieci wcale nie muszą chodzić do szkoły czy przedszkola, aby się dobrze socjalizować. Potrzebują kontaktu z ludźmi, nie tylko z rówieśnikami. Świadomi tych potrzeb rodzice mogą tworzyć liczne okazje do kontaktu. Nikt przecież nie zamyka dzieci edukowanych domowo w szafie czy klatce! (Nawiasem przypominam, że nagłośniony medialnie przypadek „dziewczynki z klatki” okazał się tragiczną pomyłką, za która największą cenę zapłaciła dziewczynka i jej rodzina).

Trud i nagroda
Największa trudność w prowadzeniu edukacji domowej (wcale niekoniecznie zastępującej tę szkolną, prowadzoną w ramach odszkolniania czy douczania) polega na wyrobieniu sobie nawyków edukacyjnych. Wielu rodzicom nie przyjdzie do głowy (tak, tak, to nie brak czasu), jak dużo mogliby nauczyć, gdyby tylko chcieli się trochę lepiej zorganizować i gdyby posłuchali rodziców już edukujących domowo lub przeczytali dobrą książkę – podręcznik. Oczywiście najłatwiej jest ludziom z fantazją i kreatywnym, ale wcale nie jest powiedziane, że wielu nie może się tego nauczyć. Gdyby większa ilość rodziców uświadomiła sobie, do czego naprawdę jest zdolna (a co ważniejsze, do czego jest zdolne małe dziecko), mogłaby w pierwszych sześciu latach życia zrobić dużo więcej i lepiej niż jakakolwiek inna masowa placówka. Praca z dzieckiem już po kilku miesiącach daje dobre efekty. Wiedzą o nich wszyscy, którzy poświęcają dużo czasu swoim dzieciom. Niezwykle cenną sprawą jest fakt, że nie tylko dzieci ciągle się uczą, ale robią to wraz z nimi rodzice. Jak powiedział bibliotekarz John Cotton Dana: “Kto ośmiela się uczyć, sam nigdy nie może przestać się uczyć”. Taka sterowane edukacja trwa przez jakiś czas, a później dzieci po prostu same się uczą. Jedna z edukujących domowo mam w Polsce, która z powodu edukowania domowego została skazana na śmierć społeczną powiedziała: "kiedy czytają różne książki mają ten błysk w oku….” Warto dla tego błysku czy nie? Może ktoś z Państwa spróbuje podczas urlopu?

P.S. Wszystkich Państwa (rodziców i nauczycieli), którzy zechcieliby podzielić się własnymi receptami na domowe nauczanie (polecić książki do czytania, podręczniki, przekazać własną metodę na nauczenie dziecka czytania i liczenia) serdecznie do tego zapraszam. Wszystkim tym, którzy już to zrobili, niezmiernie dziękuję.

Autor: Natalia Dueholm

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *