Potrafiłem manipulować swoimi uczuciami, przy zachowaniu przekonania, że nie mam na nie wpływu. Byłem – można rzec śmiało – człowiekiem głębokiej wiary przy całym nihilizmie, pesymizmie, mizantropii i ślicznie paranoidalnym obrazie świata. A wiarę tę naruszyć przez dziesiątki lat nie potrafiły nawet najbardziej uparte fakty, najbardziej oczywiste straty i zagrożenia.

Pamiętam siebie jako smutne, raczej samotne dziecko. W dziecięcych wspomnieniach – a zachowały mi się dość wczesne i prawdziwe, wiem, bo mogłem weryfikować – nie pojawiają się żadne inne dzieci. Później też, nawet kiedy już byli koledzy, dzieciaki nieco młodsze i starsze (rówieśników spotkałem dopiero w szkole), widzę siebie jako zamyślonego, nadmiernie poważnego, zaczytanego sensata i marzyciela.

Prócz samotności drugim towarzyszem mojego dzieciństwa był lęk. Mało zostało mi w pamięci, ale sytuacje, które zostały, nasycone są takim lękiem, który łatwo odtwarza mi się jeszcze dziś. Wyraziście pamiętam ogromną jak kolumna nogę mojego ojca, której uczepiłem się, aby powstrzymać jego atak na mamę. Pamiętam, jak bardzo się bałem, jak przemożny lęk przenikał całe moje ciało, jak dotkliwie odbierałem olbrzymią dysproporcję pomiędzy nami. Jednocześnie ze straszliwą determinacją zatrzymywałem tego kolosa, krzycząc i tłukąc szczotką do butów po jego ogromnej nodze. I pewnie zdawało mi się, że go powstrzymałem, chociaż dziś sądzę, że była to raczej demonstracja niż rzeczywista próba użycia przemocy. W całym moim dzieciństwie nie pamiętam – i raczej ich nie było – innych sytuacji z czynną przemocą, za to werbalnej niepomiernie dużo.

Trzecim jeźdźcem mojej dziecięcej apokalipsy był wstyd. Na ogół zresztą wstydziłem się nie za siebie, ale za kogoś z bliskich, częściej za mamę. Dojmujący wstyd zacząłem przeżywać, kiedy jako parolatek znów zacząłem się moczyć w nocy. Koszmarny lęk i wstyd budziły mnie, ale zawsze za późno. Pewnie dlatego nocne moczenie jest moją najstarszą specjalnością terapeutyczną. Pierwszym nauczycielem dla mnie był ojciec, który moje mokre przygody traktował ze stoickim spokojem, bez słowa komentarza. Pierwszoplanową role ten towarzysz zaczął odgrywać w okresie dojrzewania: cóż za piękne hodowałem sobie kompleksy: a to złamany nos, a to wiejskie pochodzenie… Ale to już całkiem inna historia.

Pewnie bratem bliźniakiem wstydu była moja nieśmiałość, która towarzyszyła mi od maleńkiego, a rosła razem ze mną.

Pewnego zimowego dnia trzech szkolnych kolegów z dziewiątej klasy liceum przyjechało do mnie, żebym im pomógł – jako przewodnik i pomocnik – zbudować karmniki dla kuropatw i bażantów. Po zakończeniu prac wydobyli z worka butelkę wina owocowego i szklaneczkę. Do dziś pamiętam, że było to wino z czarnego bzu. Po wypiciu takiej szklaneczki zobaczyłem, że świat wygląda całkiem inaczej. Słońce świeci jaśniej, śnieg jest bielszy, powietrze bardziej aromatyczne, a ja nagle… ja jestem silny, odważny, śmiały i radosny! I nic już nie bolało! Odkrycie tak cudownego panaceum nie mogło mieć innych konsekwencji…

Szybko okazało się, że po alkoholu potrafię zacząć rozmowę z dziewczyną, po małej dawce mogę swobodnie wystąpić publicznie, a egzamin staje się przygodą. W pierwszych latach studiów opracowałem specjalne "śniadanie egzaminacyjne": duża kawa z dużym koniakiem (częściej winiakiem, kto to jeszcze pamięta?). Wejście na parkiet, poderwanie dziewczyny możliwe było tylko na rauszu, po leczniczej dawce alkoholu. "Alkoholik pije, aby żyć" – to stwierdzenie w mojej bibliografii z całą pewnością było prawdziwe.

Swoje pierwsze przebudzenie po "urwaniu się filmu" też pamiętam żywo do dziś. Jeszcze nie wiedziałem, skąd bierze się ten przejmujący całe ciało lęk, to poczucie, że stało się coś nieodwracalnie strasznego, potwornego. I odkrycie po chwili: nie pamiętam, jak wczoraj wyszedłem z imprezy, jak dotarłem do domu. Pewnie robiłem jakieś okropne, kompromitujące rzeczy! Zadzwonić, zapytać? Lepiej nie, lepiej nie wiedzieć. Koniecznie muszę się napić, potem coś z tym zrobię! I alkohol rzeczywiście leczył. Następne palimpsesty były już łatwe do przeżycia, choć po tym pierwszym bardzo solennie obiecywałem sobie: nigdy więcej!

Przecież tylko ja wiem, jak bardzo szkodzi mi picie! To ja wiem, jakie katusze przechodzę wyrzygując wątrobę, to ja doświadczam tych morderczych lęków – wściekałem się na każdą ostrożną sugestię, że "powinieneś coś zrobić z tym piciem". Odczuwałem je jako bezprawne zamachy na moją wolność, w dodatku dokonywane przez ludzi, którzy nie mają o sprawie bladego pojęcia. Alkoholowa paranoja zaś kazała mi takie zamachy dostrzegać powszechnie.
Odkrycie, że rzekoma wolność picia jest najgłębszą formą zniewolenia – zniewolenia, które sam sobie funduję – była głębokim doświadczeniem uwolnienia i kolejnym kamieniem do fundamentu trzeźwienia.

Byłem niechcianym dzieckiem – taka była jedna z podstawowych składowych mojego życiowego skryptu. Utwierdzały mnie w tym przekonaniu akademickie podręczniki i całe studia. Kiedy trafiłem do Rasztowa (tuż po studiach, z uświadomioną – choć nie do końca prawdziwą – intencją praktycznego, uczestniczącego uczenia się psychoterapii), od samego Szefa usłyszałem: "No tak, te niechciane dzieci przez całe życie dźwigają smutek!". Wierzyłem w to święcie. Aż po latach, w trakcie zajęć w grupie osób uzależnionych i współuzależnionych, jakby bez żadnego związku z aktualnym procesem grupowym, doznałem iluminacji… Dokładnie pamiętam, w jakim zdaniu mi się ona objawiła: "No i co z tego, że może byłem niechcianym dzieckiem? Ale to ode mnie zależy, czy będę smutasem do końca życia!". Czyż to nie augustiańskie zgoła odkrycie, "w czterdziestem mego życia lecie" (z lekkim hakiem)? Poczułem natychmiast radość, ulgę, swobodę…

"O co ci naprawdę chodzi, co do mnie masz?" – zapytała mnie bardzo poważnie dziewczyna, kiedy kolejny raz zaczepiłem ją słowem czy gestem, jak mi się zdawało przyjaznym, choć krotochwilnym. Osłupiałem pośrodku warsztatowego tłumku… Święcie wierzyłem, iż wszyscy wiedzą bardzo dobrze, że takie zaczepne ironizowanie jest czytelnym znakiem mojej sympatii. Przecież w ten sposób komunikowałem się z bliskimi i ważnymi dla mnie ludźmi, choćby z najstarszym bratem, moimi sympatiami i miłościami. "Ludzie jednak mogą tego nie wiedzieć" – olśniło mnie. I dopiero wtedy zrozumiałem, co mogła mieć na uwadze moja trenerka, kiedy powtarzała po takich moich wypowiedziach: "Uważaj, to boli, nawet jak brzmi żartobliwie".

"Tak" powiedziałem przecież kompletnie pijany, a więc nieodpowiedzialny, a to oznacza, że małżeńska przysięga mnie nie obowiązuje – tak jak skrzyżowanie palców chroniło przed dotrzymywaniem słowa chłopaków w którejś z lektur. W ten sposób myślałem tak przez wiele lat, absolutnie przekonany, że myślę poprawnie, dojrzale i logicznie. Potrz ebowałem prawie dwadzieścia lat, w tym kilka lat trzeźwienia, żeby odkryć: nieważne w jakim stanie, ale przecież to ja powiedziałem, dobrowolnie, więc tym bardziej odpowiadam za wszelkie konsekwencje tej deklaracji.

Wyszukiwanie ukrytego przez żonę alkoholu lub schowanych pieniędzy było dla mnie ekscytującą zabawą w chowanego, co prawda często też frustrującą, ale znaleziska dawały mi ogromną radość i satysfakcję. Jak wygrana bitwa, wielkie zwycięstwo – nie wspominając o ogromnej uldze uciszającej ostry, zabójczy wprost głód alkoholu.

Ogromny, paniczny strach, lęk i wielki ból przenikający wszystkie komórki ciała – tak w sposób dalece niepełny mogę streścić doświadczenia zespołu odstawienia. Przekonanie, że zaraz umrę w straszliwych cierpieniach, o ile natychmiast nie zażyję leczniczej dawki alkoholu, które zdaje się być absolutnie pewne i realne, jest podstawową częścią doświadczania kaca-giganta. A z drugiej strony – doświadczalne okrycie, że wystarczy przeczekać i nic strasznego się nie dzieje, że kaca można przeżyć – to też jeden z kamieni węgielnych mojego trzeźwienia.

Mam raka, moja choroba jest tak zaawansowana, że nie ma sensu kończyć z piciem – powtarzałem sobie, kiedy już nie udawało mi się dłużej nawet przed sobą ukryć, że jestem alkoholikiem (ale jakże innym!). Już niedługo powiedzą: "Umarł pijak, ale pan" – myślałem z tą pokrętną dumą zatraceńców. Jednak lęk przed umieraniem nagminnie ściskał mi serce, więc obmyślałem różne uprzedzające formy samobójstwa. To chyba logiczne, żeby się zabić… z lęku przed śmiercią, prawda?

Kolejne doświadczenie i to zmieniło. Umierałem, byłem absolutnie pewien, że umieram: moja świadomość kurczyła się jak lej, a mnie było prawie przyjemnie, prawie spokojnie, nic nie bolało. Qrczę, to umieranie może i tak wyglądać? Wtedy odkryłem, że warto umrzeć trzeźwo, nawet jakby to miało być zaraz. Nawet jakby to właśnie trzeźwienie mnie zabiło! Ale też natychmiast bardzo zachciało mi się żyć, całkiem niespodziewanie życie zaczęło mi się bardzo, bardzo podobać! Jednocześnie zdawałem sobie sprawę ze swoich wieloletnich, wytrwałych i systematycznych wysiłków na rzecz jego skrócenia, zepsucia, zniszczenia. To wtedy znów pojawiło się pomocne doświadczenie, niezwykły stan wewnętrznej pokory i pogodzenia się: dobrze będzie, bardzo dobrze pożyć jeszcze trochę, ale i umrzeć ludzka rzecz.

Piękno świata i niezwykłość ludzi w krótkich przebłyskach, chwilowych olśnieniach, momentalnych zauroczeniach zacząłem dostrzegać niespodziewanie po paru latach trzeźwienia. Wagę chwil, sekund, spotkań… dokładnie jak w "Pieśniach" Mistrza Ildefonsa. To wtedy – tak przypuszczam – skończyło się moje wieloletnie trzeźwienie i zaczęła nieustanna przygoda, pełna barw i niespodzianych darów, czyli zwyczajne życie.
Pijane myślenie, pijane emocje i pijana tożsamość jawią mi się dziś jako rodzaj "matrioszki doskonałej": nie tylko mieszczą się jedne w drugich, ale jeszcze płynnie przechodzą w siebie wzajemnie i nieustannie. Do dziś nie wiem, kiedy kończy się myślenie, a zaczynają emocje, do dziś nie wiem na pewno, jak nazywać różne doznania z ciała. Z całą pewnością wiem tylko, że bardzo lubię żyć!

[*] Oszukiwanie takie dotyczy nie wszystkich obszarów; jest z nim jak z "neurotycznym ogłupieniem", poza sferą uzależnienia można być (jak się naturalnie uda) geniuszem. Moja znakomita przyjaciółka "ze szlaku" twierdzi zresztą, że to tylko złe wnioski wyciągane z błędnych założeń – zakładając, że oszustwo musiałoby być intencjonalne.

Pamięci Starszego Brata Władka, który zmarł, kiedy pisałem ten tekst
Autor: Jan – alkoholik
Źródło: www.swiatproblemow.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *