W ciągu dwóch lat istnienia Międzynarodowe Centrum Słuchu i Mowy w podwarszawskich Kajetanach, utworzone przez Instytut Fizjologii i Patologii Słuchu w Warszawie, stało się jednym z największych i najważniejszych w świecie ośrodków otochirurgicznych. Hospitalizowano w nim ponad 13 tys. chorych (jak zapewnia prof. Skarżyński, żaden ośrodek na świecie nie wykonał tak wielu operacji poprawiających słuch w tak krótkim czasie), udzielono ok. 80 tys. porad. Specjaliści z Centrum zaangażowali się ponadto w badania przesiewowe słuchu na ponad 350 tysiącach dzieci w wieku szkolnym na terenie całego kraju.

Serwis PAP "Nauka w Polsce": Polska niedofinansowana służba zdrowia od lat jest delikatnie mówiąc w kiepskiej kondycji. Niedawno obserwowaliśmy walkę pracowników ochrony zdrowia przeciwko przepisom o egzekucjach komorniczych w szpitalach. Tymczasem Pan tworzy supernowoczesne centrum medyczne, które przyjeżdżają zwiedzać wycieczki zagranicznych specjalistów. Jak się to udało w polskich warunkach?

Prof. Henryk Skarżyński: Najpierw były marzenia, żeby utworzyć placówkę, która rozwiązywałaby trudne problemy otolaryngologiczne. Bodźcem i wyzwaniem była pierwsza "wielka" operacja w 1992 roku. Jako pierwszy w Polsce, a zarazem w Europie Środkowej i Wschodniej podjąłem się, z powodzeniem, przywrócenia słuchu osobie całkowicie głuchej. Operacja odbiła się wtedy bardzo głośnym echem, ale wiedziałem, że jeśli za tym ruchem nie pójdą kolejne, to będzie to jedno z wielu wielkich wydarzeń, które szybko przeminie.

Do zorganizowania nowoczesnego ośrodka leczniczo-rehabilitacyjnego dla niesłyszących potrzebny był mi wykwalifikowany, interdyscyplinarny zespół. Rozpoczęły się starania o utworzenie Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu. Powstał on ostatecznie w 1996 roku, ale droga do tego była długa.

Kiedy po dwóch latach od zawiązania się zespołu przedstawiłem w Ministerstwie Zdrowia nasz dorobek, spory już wówczas, i zasugerowałem, że zespół ten ma szansę rozwinąć się w samodzielną jednostkę naukowo-badawczą, zostałem potraktowany jak bardzo niepoważny człowiek. Instytut od ucha? A my wiedzieliśmy, że w Polsce to ucho jest ważne, bo z naszych badań wynikało, iż problemy ze słuchem ma bardzo wielu Polaków.

Musiałem długo przekonywać, udowodnić dorobkiem naukowym i dydaktycznym, że jednostka o bardzo wąskiej specjalizacji, tworzona przez ludzi o bardzo różnych specjalizacjach, może odnosić sukcesy.

Od początku wiedzieliśmy, że potrzebna jest współpraca specjalistów z wielu różnych dziedzin, bo inaczej nie wykorzystamy wielu możliwości naukowych i medycznych, które są nam dostępne. Dlatego oprócz lekarzy pracują u nas logopedzi, psycholodzy, pedagodzy, inżynierowie, technicy. Najpierw nasz zespół liczył kilkanaście osób, dziś Centrum zatrudnia blisko dwieście osób.

NwP: To sposób myślenia bardziej zachodni niż nasz, przynajmniej jak na początek lat dziewięćdziesiątych.

H.S.: Mieliśmy więcej przykładów na to, że myślenie perspektywiczne przynosi owoce, lecz traktowane jest bardzo nieufnie.

Na przykład – chcieliśmy mieć aparaty do znieczulenia, bardzo drogie. Zarzucano nam, że robimy przetarg na najdroższe aparaty. Takie właśnie chcieliśmy mieć. Dlaczego? Dlatego że dzięki nim oraz bardzo drogim lekom – które nota bene można było podawać w bardzo małych dawkach, więc na długo starczały – mogliśmy pacjenta bardzo bezpiecznie "prowadzić" podczas operacji, a po zabiegu bardzo szybko się budził i był w doskonałej formie. Te aparaty mogły być wykorzystywane przez wiele godzin dziennie, mogliśmy przeprowadzać dziesięć operacji na dzień. I co? Okazało się, że te aparaty zwróciły się nam już po roku, mimo że były najdroższe.

Dzisiaj doszliśmy już do takiego etapu, że jesteśmy w stanie przyjąć pacjenta, tego samego dnia go zoperować, a następnego dnia wypuścić do domu.

NwP: Tworzył Pan Centrum, wykorzystując zachodnie wzorce?

H.S.: Przez kilka lat byliśmy obserwatorami tego, co się dzieje na świecie. Przez cztery lata po powstaniu Instytutu Fizjologii i Patologii Słuchu wyjeżdżałem co roku na miesiąc do Stanów Zjednoczonych – na konferencje naukowe oraz aby zapoznawać się z rozwiązaniami organizacyjnymi stosowanymi w najlepszych ośrodkach amerykańskich. Potem starałem się przenieść to na nasz grunt.

Udało się, bo wzięli się za to młodzi ludzie, którzy nie są obarczeni pewnymi przyzwyczajeniami, nawykami. To młodym właśnie trzeba w dużym stopniu dziękować za nasze sukcesy. Są u nas młodzi lekarze, którzy zoperowali już więcej pacjentów, niż niejeden starszy w całej swojej karierze zawodowej. Jestem przekonany, że ze starszym gronem nie udałoby mi się osiągnąć takiego sukcesu, dlatego że starszy naukowiec obrasta jakimiś przyzwyczajeniami i wydaje mu się, że "tak musi być". Teraz mamy już w Centrum własne rozwiązania i to do nas przyjeżdżają z zagranicy je oglądać.

NwP: Czy ci starsi, przywiązani do tradycji, nie patrzą na Pana trochę krzywo, kiedy lansuje Pan u siebie nowoczesne, zachodnie rozwiązania, jedno po drugim?

H.S.: Lansuję to, co skuteczne. Ale z pewnością wiele osób tak na mnie patrzy. Myślę, że dzisiaj największe grono zwolenników mam wśród pacjentów, którzy doświadczają tego, co my potrafimy.

Natomiast podejrzewam, że liczba moich zwolenników maleje w gronie osób, dla których takie przedsięwzięcie jak nasze stanowi wyzwanie. Taka jest prawda. Jeśli u nas zrobimy coś unikatowego, to członkowie innych zespołów naukowych zadają sobie pytanie albo pytają wprost swojego szefa: dlaczego to nie my? I wtedy ten szef musi coś odpowiedzieć. A co powie? Że "oni mają pieniądze albo ich lubią". Szefowie udzielają mniej lub bardziej płytkich odpowiedzi. Tak jakby nam powodziło się z założenia. Nikt nie widzi ogromu pracy wykonanej przez nas wcześniej, przed pokazaniem tego wszystkiego.

NwP: Dziękuję za rozmowę

Źródło: PAP – Nauka w Polsce, Joanna Poros

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *